niedziela, 20 lipca 2014

Bezczynności dalej brak, czyli jak miałam odpoczywać na wakacjach.

Zastanawiam się, od czego zacząć. Może od praktyk. W czwartek na oddziale było zero dzieci, więc dr mnie puściła bardzo szybko. Chwilę pogadałyśmy, zjadłyśmy śniadanie i przed 9 byłam po praktykach. Zaliczyłam jeszcze wizytę u okulisty i poleciałam na autobus. Miałam w planach zrobić tyle rzeczy w domu, przecież nie zawsze trafia się cały wolny dzień, kiedy nastawiam się, że minimum do 13 posiedzę w szpitalu. Ale to byłoby zbyt piękne - jako że w mojej małej wsi wymieniają słupy energetyczne, to nie było prądu przez cały boży dzień... Elektryczność wróciła dopiero koło 21, kiedy już prawie trafił mnie szlag, bo moja pancerna nokia akurat prawie padła.

Wczoraj natomiast na praktykach działo się sporo, że zostałam prawie do 14. Przez noc urodziła się czwórka dzieci, oprócz tego byłam na jednej cesarce, oczywiście tym razem od strony neonatologa. I dodatkowo byłam z panią doktor w poradni, gdzie była chyba z piątka dzieci. Także było co robić, nauczyłam się te małe potwory przewracać na brzuszek i odwrotnie, chociaż na początku nie miałam pojęcia jak się za to zabrać. Wszystkie dzieci za panią doktor zbadałam, jedno nawet niosłam do usg. Cudne są takie małe potwory, zwłaszcza jak się uspokajają na moich rękach i zaczynają tak nieporadnie śmiać. A po poradni wszystkim dzieciom robiłyśmy usg - przezciemiączkowe, serca i brzuszka. Jak się dowiedziałam, do tej pory znalezionych było kilka nowotworów - oun, nadnercza i nerki. A przesiewowo są te badania wykonywane od około 10 lat. To był naprawdę satysfakcjonujący dzień.

A dzisiaj, jako że dzień wolny, miałam taki zapiernicz, że nawet teraz mam ochotę tylko spać. Jako że założyłam sobie upiec chleb idealny, to dzisiaj było kolejne podejście. Chlebki wyszły bardzo fajne, tyle że niedużo wyrosły - następnym razem muszę o 1/2 zwiększyć ilość składników. Oprócz tego w kuchni leży upieczona szarlotka i ciasto drożdżowe ze śliwkami. A w lodówce sałatka meksykańska i zamarynowana kaczka na jutro. Te trzy ostatnie rzecz to właściwie efekt przypadku - porządki w zamrażarce odkryły resztki zapasów z ubiegłego roku - woreczek śliwek, pokrojoną paprykę i wielkiego kaczora. Więc niechęć do wyrzucania zmobilizowała mnie i mamę, żeby się tym wszystkim zająć. A miejsce na nowe rzeczy zrobić trzeba. 

Tak mnie dzisiaj zaabsorbowała kuchnia, że niewiele w swoim pokoju ogarnęłam - ot, żeby nie było bałaganu. Wyrzuciłam bukiet, który postawiłam kilka dni temu i jutro znów do flakonu włożę świeże kwiaty - uwielbiam je. Doniczkowe też, ale świeże są najpiękniejsze, choć tak nietrwałe. I ostatnio wąchałam u koleżanek mydło bzowe, tak pięknie pachnie, że muszę sobie zamówić takie samo, koniecznie. Uwielbiam zapach bzu, to moje ulubione kwiaty zaraz obok tulipanów i konwalii. W swoim ogrodzie kiedyś chciałabym mieć wielkie krzewy bzu, dużo konwalii i tulipanów. Będzie pięknie. I kuchnia z wyspą, ale i kuchnią kaflową, pachnąca świeżym chlebem, z mnóstwem ziół w doniczkach. I wielka biblioteka z lampkami i fotelami. I drące dzioby małe potworki, z połową mojego materiału genetycznego. I chociaż dwa koty i duży pies.

Rozmarzyłam się. Ostatnio się taka jakaś zrobiłam. Trochę smutna, trochę rozmarzona, trochę nieposkładana. I tak jakoś dobrze mi z tym, po prostu. Cieszę się chwilą, tym co jest. Zapachem ciasta, kubkiem dobrej kawy, uśmiechem małego dzeciaczka na praktykach. 

1 komentarz:

  1. Bo nie każdy krem pachnie ładnie :P. A Twój zalatywał płynem do podłogi, który miałam kiedyś w domu :D

    OdpowiedzUsuń