Cóż... W tym przypadku nadużywane przeze mnie wyrażenie "nie ogarniam" ogarnia cały sens tego, co się wokół dzieje.
Mianowicie - wczoraj był egzamin. Nie wiadomo było nawet, ile będzie pytań, ile czasu etc. Trzy dni przed egzaminem sekretarka łaskawie nas poinformowała, gdzie i o której dokładni się odbędzie. A to, że trzeba przyjść 45 minut przed powiedzieli dopiero wczoraj rano... No komedia. Żeby potrzeba było im aż tyle czasu na usadzenie nas i rozdanie testów...
Ale ok. Czekaliśmy 15 minut, po czym o 12.30 wreszcie zaczęli nas wpuszczać (uwaga - siadaliśmy wedle upodobań, co na egzaminach jednak rzadko się zdarza), o 12.45 rozdali testy. Część od razu zaczęła rozwiązywać, część poczekała aż powiedzieli nam "start". Nikt nam na nic nie zwracał uwagi. Zwłaszcza, jak gadaliśmy czy odwracaliśmy się do siebie. Nie tylko przed, ale i w trakcie egzaminu.
Pytań było, jak się okazało, 100. Na 100 minut. Z tym, że po 40 już myślałam, ze albo umrę z nudów, albo wyjdę z siebie. Bo na 100 pytań powtórzyło się około 90. W tym całe 50 pytań z ubiegłorocznej poprawki. I zaznaczałam już nawet specjalnie się nie wysilając, ot, mechanicznie. Po godzinie wyszłam, po tym jak już chyba czwarty raz sprawdziłam wszystkie odpowiedzi.
Dzisiaj już były wyniki. O dziwo, a jednak potrafili nam testy sprawdzić na dzisiaj. I wynik - 81 pkt, i 4,0. Uff... Pierwszy raz od trzech lat mam wakacje. Po pierwszym roku uwaliłam anatomię, a po drugim - biochemię. A teraz w końcu mam 3 miesiące wolnego! Ale właśnie tego nie ogarniam. Jestem w domu i w zasadzie nie dociera do mnie, że już po trzecim roku...
Jaki z tego wniosek? Warto obczajać giełdy. Bo nigdy nie wiadomo, ile może sie powtórzyć.
I na dobry początek wakacji - 2,5 tygodnia w Tatrach :).