czwartek, 25 września 2014

Nocne niezdecydowanie.


Jest druga w nocy, a ja siedzę przy biurku i zastanawiam się, co teraz robić. W zasadzie nawet nie siedzę przy biurku, a przy stoliku, ściśle rzecz ujmując. Iść spać? Chyba jeszcze nie, dopiero wzięłam prysznic, a nie lubię kłaść się spać z mokrymi włosami. Obejrzeć film? Eh, znowu zejdzie mi do czwartej i wstanę dopiero koło południa. Co robić? Jak żyć, chciałoby się wręcz zapytać. Więc jeśli nie wiem, co robić, dobrze napisać posta na bloga, o. Chociaż taki będzie pożytek z tego mojego niezdecydowania.

A w tym tygodniu tematem przewodnim jest pakowane i sobotni wyjazd do akademika. Oj, nie chce mi się, nie chce. Pakować, rzecz jasna. To naprawdę jedna z ostatnich rzeczy, na jakiekolwiek miałabym w życiu ochotę. A niestety nie mam wyjścia. Spakuję jutro i w piątek mój dobytek, a potem dwa dni będę go wypakowywać. Z dwojga złego wolę już wypakowywać. Dzisiaj tak brałam się intensywnie za pakowanie, że aż po drodze zrobiłam ciasto, przerobiłam na maszynie małą stertę ubrań, zrobiłam pure z dyni i mnóstwo innych (nie)potrzebnych rzeczy. Na jutro plan też intensywny, aczkolwiek trzeba się jednak wziąć za fraki własnoręcznie i zmusić do ogarnięcia rzeczy. Lista jest, a lista to przecież podstawa.

I tak jakoś dziwnie się czuję na myśl, że to już ostatni rok studiów. Tak mi jakoś, hm, nieswojo. Zwłaszcza, że zaczynamy ten semestr psychiatrią, trzy pierwsze tygodnie. I w dodatku będę musiała kawałek dojechać, więc podejrzewam, że czeka mnie wstawanie koło 6.30. Straszne. Tak wcześnie musiałam wstawać na praktyki. Rozbestwiłam się przez ostatni miesiąc, nie ma co. Ale nic, przestawię się. Wszystko się da zrobić.

wtorek, 16 września 2014

Wrzesień sresień.

Tak mi trochę nijako teraz. Zostały jeszcze prawie dwa tygodnie wakacji i chociaż mam sporo planów na ten czas, to jakoś tak trudno mi się zabrać za cokolwiek konkretnego. Chciałabym, a jakoś nie potrafię. To taki irytujący stan - chciałabym poczytać, ale nie chce mi się i łatwiej jest obejrzeć film.

Dzisiaj już wrzucili nam w internet plan na nowy semestr. To tak strasznie zorganizowane, że nie mam siły już tego ogarnąć.

Eh, mam wrażenie, że jestem straszliwie leniwa. Może i tak. Aczkolwiek wczoraj zobaczyłam w czasopiśmie genialny pled wyszydełkowany z kwadratów i bardzo chcę taki sobie zrobić. Ale nie mam włóczki, nie mam w tym momencie gdzie jej kupić i mam inne rzeczy do roboty. Więc koc poczeka chociaż do października, będę dziergać dwa kwadraty na tydzień i może w rok go zrobię, kto wie.

Taki nijaki też ten post...

Może skończę oglądać "Under the dome". Choć irytuje mnie trochę, że zupełnie odbiega od oryginału w drugim sezonie.

Nic to.

czwartek, 14 sierpnia 2014

Praktyki prawie za mną, czyli trzeba się jeszcze raz umyć.

Jak w tytule - jeszcze jeden dzień i koniec praktyk. A mianowicie jutro. Dostałam 3 dni wolne, ale że kończę praktyki w czwartek to ordynator kazał przyjść wtedy po wpis. Po czym zamyślił się i powiedział, że w zasadzie to u nich braki w personelu, więc mam przyjść na 8 i się umyć, będę jeszcze asystować. No więc czeka mnie mycie i finito.

Generalne praktyki na gineksach nie były takie straszne. Atmosfera na oddziale taka sobie, ale po kilku dniach się przyzwyczaiłam. I nauczyłam się o wszystko pytać, a później lekarze sami przychodzili i mówili albo pokazywali różne rzeczy. Tak więc mogę powiedzieć, że do wszystkiego idzie się przyzwyczaić. Mimo wszystko tegoroczne praktyki uważam za udane, a ta część na noworodkach to mistrzostwo, pierwszy raz ktoś się tak mną zajął.

Tak więc jeszcze dzień i oficjalnie dalszy ciąg wakacji przede mną!

czwartek, 24 lipca 2014

Tytuł nie za bardzo optymistyczny...

Pasowałoby zacząć od czegoś optymistycznego, miałam walczyć ze swoim paskudnym narzekaniem, ale nie dzisiaj. Zacznę od tego, że dzisiaj iście wisielczy humor mam... Tak jakoś, wróciłam do domu z praktyk i po prostu mam jakiegoś doła. Przyczyn może być kilka. Zaczynając od tego, że jest paskudnie, lało prawie cały dzień, jest zimno, jakoś tak nieprzyjemnie generalnie. Oprócz tego spałam dzisiaj całe 3,5 godziny. I nie spałam później. A poprzednie trzy noce to może uzbierało się po 5,5 godziny. Poza tym cały dzień pobolewa mnie brzuch, a raczej podbrzusze. I jeszcze wymyśliłam sobie do roboty jak zwykle sporo rzeczy, po czym upiekłam jedne ciastka i chyba w dupie mam całą resztę listy rzeczy do zrobienia na dzisiaj... 

A najgorsze w tym wszystkim jest to, że wcale nie chce mi się spać. Jestem tylko cholernie zmęczona. Ale nawet książki nie chce mi się czytać. W miejscu nie usiedzę, filmu nie mam ochoty obejrzeć. Nawet Hannibal mnie irytuje. I irytuje mnie moja irytacja, bo został mi tylko jeden odcinek, ale teraz mnie ta fabuła jakoś tak odpycha, że nawet nie chce mi się go dokończyć oglądać... 

Ja pierniczę, dawno tak się nie czułam. Tak byle jak. Tak, że z jednej strony mam ochotę kogoś pobić, a z drugiej to jeszcze chwila, a zacznę ryczeć. I nie, to wbrew pozorom nie jest PMS. Okres miałam dwa tygodnie temu. Akurat dzisiaj wypada mi, kurna, owulacja. I co? I jajco! Eh, i to dosłownie. Nie ma to jak odpowiedni dobór słów... No, chyba że zaczyna się dwutygodniowy PMS. Nie no, uchowaj Boże, sama ze sobą już nie mogę wytrzymać. Ale chyba po sesji zostały mi jakieś resztki ziołowych tabletek na uspokojenie, może to to podziała. A jak nie, to będę czytać aż zasnę. Ostatnio nawet nikt się nie czepia, że śpię przy zapalonej lampce, bo zasypiam z książką w ręku. 

Eh, nawet nie wiem, jak tego posta zakończyć... 

Konkluzji brak. Zero kreatywności dzisiaj mi to zapewniło...

niedziela, 20 lipca 2014

Bezczynności dalej brak, czyli jak miałam odpoczywać na wakacjach.

Zastanawiam się, od czego zacząć. Może od praktyk. W czwartek na oddziale było zero dzieci, więc dr mnie puściła bardzo szybko. Chwilę pogadałyśmy, zjadłyśmy śniadanie i przed 9 byłam po praktykach. Zaliczyłam jeszcze wizytę u okulisty i poleciałam na autobus. Miałam w planach zrobić tyle rzeczy w domu, przecież nie zawsze trafia się cały wolny dzień, kiedy nastawiam się, że minimum do 13 posiedzę w szpitalu. Ale to byłoby zbyt piękne - jako że w mojej małej wsi wymieniają słupy energetyczne, to nie było prądu przez cały boży dzień... Elektryczność wróciła dopiero koło 21, kiedy już prawie trafił mnie szlag, bo moja pancerna nokia akurat prawie padła.

Wczoraj natomiast na praktykach działo się sporo, że zostałam prawie do 14. Przez noc urodziła się czwórka dzieci, oprócz tego byłam na jednej cesarce, oczywiście tym razem od strony neonatologa. I dodatkowo byłam z panią doktor w poradni, gdzie była chyba z piątka dzieci. Także było co robić, nauczyłam się te małe potwory przewracać na brzuszek i odwrotnie, chociaż na początku nie miałam pojęcia jak się za to zabrać. Wszystkie dzieci za panią doktor zbadałam, jedno nawet niosłam do usg. Cudne są takie małe potwory, zwłaszcza jak się uspokajają na moich rękach i zaczynają tak nieporadnie śmiać. A po poradni wszystkim dzieciom robiłyśmy usg - przezciemiączkowe, serca i brzuszka. Jak się dowiedziałam, do tej pory znalezionych było kilka nowotworów - oun, nadnercza i nerki. A przesiewowo są te badania wykonywane od około 10 lat. To był naprawdę satysfakcjonujący dzień.

A dzisiaj, jako że dzień wolny, miałam taki zapiernicz, że nawet teraz mam ochotę tylko spać. Jako że założyłam sobie upiec chleb idealny, to dzisiaj było kolejne podejście. Chlebki wyszły bardzo fajne, tyle że niedużo wyrosły - następnym razem muszę o 1/2 zwiększyć ilość składników. Oprócz tego w kuchni leży upieczona szarlotka i ciasto drożdżowe ze śliwkami. A w lodówce sałatka meksykańska i zamarynowana kaczka na jutro. Te trzy ostatnie rzecz to właściwie efekt przypadku - porządki w zamrażarce odkryły resztki zapasów z ubiegłego roku - woreczek śliwek, pokrojoną paprykę i wielkiego kaczora. Więc niechęć do wyrzucania zmobilizowała mnie i mamę, żeby się tym wszystkim zająć. A miejsce na nowe rzeczy zrobić trzeba. 

Tak mnie dzisiaj zaabsorbowała kuchnia, że niewiele w swoim pokoju ogarnęłam - ot, żeby nie było bałaganu. Wyrzuciłam bukiet, który postawiłam kilka dni temu i jutro znów do flakonu włożę świeże kwiaty - uwielbiam je. Doniczkowe też, ale świeże są najpiękniejsze, choć tak nietrwałe. I ostatnio wąchałam u koleżanek mydło bzowe, tak pięknie pachnie, że muszę sobie zamówić takie samo, koniecznie. Uwielbiam zapach bzu, to moje ulubione kwiaty zaraz obok tulipanów i konwalii. W swoim ogrodzie kiedyś chciałabym mieć wielkie krzewy bzu, dużo konwalii i tulipanów. Będzie pięknie. I kuchnia z wyspą, ale i kuchnią kaflową, pachnąca świeżym chlebem, z mnóstwem ziół w doniczkach. I wielka biblioteka z lampkami i fotelami. I drące dzioby małe potworki, z połową mojego materiału genetycznego. I chociaż dwa koty i duży pies.

Rozmarzyłam się. Ostatnio się taka jakaś zrobiłam. Trochę smutna, trochę rozmarzona, trochę nieposkładana. I tak jakoś dobrze mi z tym, po prostu. Cieszę się chwilą, tym co jest. Zapachem ciasta, kubkiem dobrej kawy, uśmiechem małego dzeciaczka na praktykach. 

środa, 16 lipca 2014

Praktyki czas zacząć.

Pierwszy dzień praktyk za mną. Było sympatycznie, miło, bezproblemowo. Pani doktor bardzo fajna, dużo mi poopowiadała. Do tego dość wcześnie zwolniła. Cóż, jeden noworodek na oddziale, w poradni neonatologicznej też cały jeden. Zbadałam za panią doktor oba dzieciaczki, u drugiego rzeczywiście słyszałam rzężenia i furczenia, bo 4-tygodniowy maluch chyba złapał zapalenie płuc. I został w szpitalu, oczywiście. Tak więc wiele się nie dzieje. Nic dziwnego, że oddział noworodkowy i ginekologiczny mają być inaczej organizowane, skoro nikt tam nie chce rodzić dzieci. Taka prawda. Wszystkie ciężarne jeżdżą do miasta wojewódzkiego. Szczerze mówiąc, to ja tez bałabym się rodzić moje potencjalne dzieci. Na razie tylko potencjalne. I hipotetyczne. A chciałabym już trochę mieć swoje własne. Ale jeszcze sporo czasu minie. Cóż, mam 24 lata i według większości rodziny chyba zaczyna być ze mnie stara panna. Babcia zaczyna się o prawnuki dopominać, więc za każdym razem sprowadzam ją na ziemię, że póki co to może inny wnuk/wnuczka ją obdarzy.

Medycznie nic więcej się nie dzieje. Za to jestem zmęczona. Zmęczona i chyba jakaś taka obojętna. Aczkolwiek chyba nie do końca, bo znowu zauważyłam, że bolą mnie zęby i złapałam się na zaciskaniu szczęk. A to robię wtedy kiedy się denerwuję, przejmuję etc. Choćby tylko podświadomie. Całą sesję mnie w tym roku bolały zęby... Eh... I teraz znowu zaczynają. Zaczyna mnie też pobolewać przy chodzeniu lewe biodro. Nie prawe, z którym już długo coś jest nie tak, ale lewe. Sypię się coraz bardziej. Jeszcze parę lat i nic zdrowego we mnie nie zostanie.

I teraz moja durna podświadomość znowu czegoś chce. Odczepiłaby się. Nie mam ochoty teraz ambitnie myśleć, w ogóle nie mam ochoty myśleć. Najchętniej uwaliłabym się z książką na fotelu na tarasie. Ale mamy przetwory w domu, a ponadto wymyślam sobie następne ciastka i inne rzeczy do roboty. Cholera by to wzięła, że mi się tak chce. Chce mi się popołudniu, a wieczorem mam ochotę kląć, że za coś się brałam. I tak dzisiaj zrobiłam nowe ciastka i zagniotłam ciasto na inne, które ma leżeć w lodówce kilka dni. Ale chociaż przez to pieczenie i patrzenie zupełnie brak mi ochoty na słodkie. I dobrze, chociaż zrzucę jeszcze kilka kilogramów. Nad morzem trzeba jakoś wyglądać.

Poczytałabym sobie, ale chyba za bardzo jestem padnięta dzisiaj. Muszę iść spać wcześniej, w końcu przed 6 trzeba wstać. Ale jeszcze jutro i pojutrze, w sobotę się chociaż trochę wyśpię. Więc może pooglądam jeszcze Hannibala. Drugi sezon sam się w końcu nie obejrzy, ot co. I to też sposób na niemyślenie. Bo zupełnie nie mam ochoty myśleć. Dziwnie to brzmi? Może. Ale tak jest łatwiej. Po prostu. Ostatnio myślałam zbyt wiele i do dziwnych wniosków doszłam. A po co mi to? Łatwiej chyba żyć w takim zawieszeniu pomiędzy. Łatwiej zamrozić pewne rzeczy. Odpuścić. Przeczekać. Koniec. Nie chcę myśleć. Bo myślenie czasem boli.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Wakacyjnie...

Wakacje. Trzy miesiące błogiego lenistwa. O, nie, przepraszam. Minus miesiąc praktyk. Minus mnóstwo zajęć, które sobie wymyślę. No i dwa wyjazdy - góry i morze. Więc błogiego lenistwa wyjdzie chyba jednak niewiele. Ale nic to, odpocznę pracując. 

Wczoraj piekłam pierwszy chleb na zakwasie. Nie wyszedł. Nic to, jutro podejście drugie, do ciut innego przepisu. Takie to zajęcie wakacyjne sobie wymyśliłam. Upiekę swój własny idealny chleb. I mnóstwo innych rzeczy. I chyba wrócę do haftowania i szycia, muszę w końcu ponadrabiać zaległości filmowe w serialach, a przy okazji zająć czymś ręce, trudno mi usiedzieć bezczynnie. 

Tak mało medycznie było. Bo i przez ostatnie dwa tygodnie było mało medycznie. Ot, wyjazd w góry i cudowny odpoczynek, później gotowanie, pieczenie i inne przetwory w domu. Przy okazji tylko znalazłam tacie wysypkę na rękach, tłumaczyłam babci etiologię astmy, podejrzewałam różę u znajomej i powiedziałam rodzicom o rokowaniu w białaczkach (jako że mama znajomej prawdopodobnie ma).

Tegoroczna sesja do tej pory jakoś mnie zadziwia. W sumie 6 egzaminów, wszystko do przodu. 

Ortopedia - moja jedyna tegoroczna porażka. Nowy test, choć miały się powtórzyć pytania (według asystentów). Jako że była końcem kwietnia, traktowana jak zerówka, więc zdawałam ustnie poprawkę zaraz w maju. I nauczyłam się zagadnień podanych przez profesora i wyszłam z piękną 4, bardzo zadowolona. 

Diagnostyka - sporo nowych pytań, ale do tego egzaminu już się uczyłam, nie tylko przerobiłam pytania. I poszło.

Interna test - też uważam za porażkę. Zaliczony od 65 punktów, miałam dokładnie 65. Tym razem pytania wybierała katedra pneumonologii i sporo było dziwnych pytań z tego właśnie działu. Aczkolwiek nasadziłam mnóstwo głupich błędów, o które do tej pory stukam się w czoło.

Immunologia - dziwna katedra, dziwny test. Część pytań nowa, część powtórzona. Dziwny przedmiot, chociaż podczas uczenia się do egzaminu w zasadzie zaczął mi się podobać. Odkryłam sens uczenia się immunologii, może nawet kiedyś do tego wrócę, kto wie. Gdzieś można by zrobić doktorat.

Interna praktyczny - najprzyjemniejszy egzamin w tej sesji. Na kardiologii, co prawda, ale bardzo przyjemny. Fajny pacjent, praktycznie zdrowy oprócz dwóch omdleń. W rozmowie z doktorem i po analizie EKG okazało się, że to napadowy blok przedsionkowo-komorowy III stopnia. I zostałam pochwalona za dokładny wywiad i dokładne zbadanie pacjenta. 

Choroby zakaźne - też dziwny test. Sporo pytań z wykładów, sporo dziwnych rzeczy. I jako że to był ostatni egzamin, już brakowało siły do nauki. Ale nie miałam wyjścia. A w międzyczasie trzeba było sprzątnąć pokój, wykwaterować się, rozmrozić i wywieźć lodówkę (niekoniecznie w tej kolejności).

I tak dobiegł końca V rok. Teraz jeszcze jeden i koniec studiów. Jakoś nie potrafię tego ogarnąć.

Największym ostatnio medycznym zaskoczeniem jest dla mnie fakt, że zaczyna mi się chcieć czytać czasopisma, artykuły, książki. Wprawdzie o tym, co mnie interesuje, ale chce. Chcę być naprawdę dobrym lekarzem i chcę się uczyć, doczytywać, pogłębiać wiedzę. Po prostu chcę. Odkryłam to w tym roku akademickim i tak mnie to ucieszyło bardzo. Że mi się zwyczajnie, kurcze, chce. I to jest cudowne uczucie. I taka świadomość tego, co chciałabym robić po studiach. Aż człowiekowi lżej na sercu się robi.