środa, 12 czerwca 2013

Dermatologio, umrzyj...

Jutro egzamin z dermy. Plotki chodzą, że test będzie zupełnie nowy, ale chodzą też takie, że będzie powtórka z giełd. Do poniedziałku się uczyłam, a od wtorku robię już testy. I już zwracam tymi wszystkimi kiłami, pokrzywkami, owrzodzeniami, fuj. Na pewno nie będę dermatologiem, tę specjalizację też zdecydowanie wyeliminowałam z kręgu moich zainteresowań. 

Ale dzisiaj chciałam też o czymś ciut innym. Mianowicie, ostatnio miałam kilka przemyśleń związanych z nauką. Dodam może na początek, że przez 3 lata byłam we wspólnocie i aktywnie w niej się udzielałam, ale że w tym roku bywało różnie, i z czasem, i z moimi chęciami, to jestem tam już raczej tylko gościem. Aczkolwiek w dalszym ciągu Bóg jest dla mnie na pierwszym miejscu. 

Cóż, wśród niektórych ludzi, zwłaszcza chyba w różnych wspólnotach, panuje dziwne przekonanie, że Pan Bóg za nich wszystko załatwi. No jasne, ja rozumiem, żeby generalnie się na Niego zdać etc. Ale kurczę, to nie znaczy, że ja mam nie robić nic, nie uczyć się, bo On wszystko za mnie załatwi. Nie! Takie myślenie oznacza, ze tak naprawdę nic od nas nie zależy i wszystko jedno ile zrobimy, napracujemy się, to nie zdamy, bo On tak chciał. Bzdura! Jak dla mnie to zwyczajne wytłumaczenie dla własnego lenistwa, olewania sobie nauki, a później wołania ratunku do Najwyższego. On przecież, jeśli dał mi się dostać na te studia, to chce, żebym je skończyła, a nie olewała je sobie i spychała cały ciężar na Niego. Czasami naprawdę mam ochotę powiedzieć: ludzie, do cholery, weźcie się do roboty!
Św. Ignacy powiedział kiedyś: "Pracuj tak, jakby wszystko zależało od ciebie, ale módl się, jakby wszystko zależało od Boga". I o to chyba tutaj chodzi. Mam świadomość, że czasami sobie olałam zaliczenie, nie nauczyłam się, licząc że jakimś cudem zdam, no i nie wychodziło, a tak naprawdę wystarczyło choć trochę się przyłożyć i dałabym radę. Ale wolałam robić różne inne rzeczy, zamiast się uczyć. I teraz wreszcie chyba znalazłam równowagę, w końcu normalnie się uczę, ale też mam czas na inne rzeczy. I znam mniej więcej swój limit dzienny, po którym już totalnie nic mi nie wchodzi, więc nie ma sensu się już uczyć.

I mam wrażenie, że w tym roku "znormalniałam". Zaczęłam się trochę mniej udzielać we wspólnocie, duszpasterstwie i nie szukać Go na zewnątrz. Nie chodzę codziennie na Mszę, tak jak przez ostatnie dwa lata. Staram się codziennie z Nim rozmawiać, ale czasami mi nie wychodzi, ot, normalna sprawa. Ale wiem, że jest. Po prostu jest. We mnie, ze mną i przy mnie. I nie muszę Go daleko szukać, bo On nigdy nigdzie sobie nie poszedł. Jest. Trwa. I dzięki temu, że trochę przystopowałam z taką własną "religijnością", to mam większy dystans do pewnych rzeczy. I więcej czasu. I nie czuję się do czegoś zobowiązana, nie narzucam sobie tego, czego nie dam rady wypełnić, bo wiem, że On nie daje więcej, niż to, co dam radę udźwignąć. Więc głupotą byłoby sobie nie wiadomo co narzucić, a potem wpaść w poczucie winy z tego powodu. I już wiem, że mam być szczęśliwa, że Niebo ma zacząć się już na ziemi. I nie dam sobie wmówić, że tego nie powinnam, że to nie pasuje, bo to nie ludzie decydują o mnie, tylko ja sama. Nikt za mnie nie będzie szczęśliwy.

Dziękuję Ci Boże, że otworzyłeś mi oczy!


środa, 5 czerwca 2013

Sesyjnie...

Skończyły się już praktycznie normalne zajęcia, zaczęła się sesja... Co znaczy dla mnie, że muszę zakuwać jeszcze więcej, bo farma i derma się sama nie zda. Niestety. Więc może po kolei o ważniejszych przedmiotach:

Pediatria - całkiem przyjemny przedmiot, mieliśmy w tym semestrze pulmony, nefro i onkologię. Najprzyjemniej chyba wspominam onko, bo chyba tym bym się chciała kiedyś zajmować, no i po prostu było przyjemnie, mieliśmy bardzo fajną asystentkę. Teraz mam do zdania test z całego roku, który piszemy w piątek. Aczkolwiek uczy się tego przyjemnie, z wyjątkiem nefro, bo jak dla mnie jednak autor przynudza czasami strasznie.

Ortopedia dziecięca - specyficznie, asystent zbaczał na różne dziwne tematy i radził nam jak unikać bycia pozywanym przez pacjentów. Trwała miesiąc i zal już dawno za mną.

Derma - w tym roku egzamin. Praktyczny już za mną, w poniedziałek zresztą, wyszliśmy z czwóreczkami, bo  po tym jak nas tydzień wcześniej odesłała, to się nauczyliśmy. I dobrze, trochę mniej wkuwania na egzamin. A ten ma być nowy, świeżusieńki niczym chlebek dopiero co wyjęty z pieca, bo nasz rok przez skargi na tę katedrę sobie nagrabił. Niestety, nie liści...

Nefro - zaliczenie przede mną.. Z powodu skarg naszego roku na tę katedrę, zostało ujednolicone i mamy losować pytania... Mam nadzieję, że nasza asystentka nie okaże się kosą i nie będzie nas straszliwie odsyłać czy coś.

Neuro - fajny asystent, mieliśmy trzy zaliczenia w ciągu semestru, ale dzięki temu dużo się nauczyłam na test semestralny i dostałam 4,5. I naprawdę byłam bardzo zadowolona z siebie, bo co jak co, ale na neuro się uczyłam i chyba zwyczajnie zasłużyłam na to 4,5.

Farma - uhm... Przede mną egzamin z 1,5 roku. Pytania z kosmosu. Testów mam w cholerę i jeszcze trochę. Mam nadzieję, że powtórzę co trzeba, przerobię testy, i że wystarczy. Nie widzę innej możliwości. Chciałabym mieć wakacje w tym roku, bez stresu, że jeszcze będę musiała coś powtarzać...

A wakacje już powoli planuję. W tym roku praktyki w sierpniu, na chirurgii i izbie przyjęć. A w lipcu wyjazd w Tatry. Reszta - się zobaczy.

wtorek, 19 marca 2013

Wiosennie...

Ehm... I znowu mogłabym narzekać, o. Bo jest na co:

1) Pogoda jest do dupy.
2) Muszę się uczyć neuro na piątkowe zaliczenie.
3) Ludzie są w większości beznadziejni.
4) W DA to już nie mam czego szukać... A zależało mi naprawdę. Czasami trzeba jednak odpuścić.
5) Znalazłoby się jeszcze milion innych powodów.

Ale nie będę narzekać, napiszę dzisiaj pozytywnego posta, o. A też mam ku temu powody.

1) Przeprowadziłam się. Z mieszkania do akademika. I nie dość, że płacę ponad 200 zł mniej, to jeszcze mieszkam z moja najlepszą przyjaciółką. I nawet to, że głupie dziewczyny zza ściany fajczą od czasu do czasu w kuchni nie jest w stanie mi zepsuć ogólnocałokształtowego humoru. I chyba wszystkim dobrze zrobiło to, że się przeprowadziłam.

2) Przy okazji przeprowadzki wróciło mi ciut wiary w ludzi.

3) Nauka nie jest taka zła, w sumie to ten semestr jest fajny, dużo klinik, tylko egzamin z farmy jednak mi wisi nad głową niebezpiecznie... Ale miałam nie narzekać, więc generalnie farma taka straszna też nie jest.

4) Zaczynam chyba powoli wracać do spotykania się z ludźmi i nawet lubienia tego. Jutro, może jeszcze jedno spotkanie przed Świętami, w trakcie przerwy świątecznej też kilka.

5) Straszliwie fajnie mieszka mi się z moją przyjaciółką. Powoli wracam do robienia planu dnia, czytam, ogarniam się po prostu jakoś tak nawet.

6) Już mi się skończyły pomysły, ale Tyle pozytywnych rzeczy to i tak dużo, jak na takiego narzekacza, jak ja, o.

Dobranoc :)

poniedziałek, 18 lutego 2013

Post bez tytułu, bo nawet wymyślenie tytułu mnie irytuje...

Nosz kurde... Jak mnie znowu wszystko dzisiaj irytuje... No nie mam słów. Mam na dzisiaj zaplanowane notatki z neuro - idzie mi jak krew z nosa, przerobiłam na razie 3 strony... A gdzie jeszcze  nauka dermy. Uch... Jeszcze za godzinę muszę wyjść do ksero i jeszcze coś załatwić. W dodatku jestem głodna, ale nie mam niczego, na co miałabym ochotę. To taki irytujący stan, że no. Tak, wiem, wybrzydzam, a dzieci w Afryce głodują. Ale, jak to mawiała moja była współlokatorka - "dzieci w Afryce to teraz komputery mają". Chociaż pewnie nie wszystkie.

W dodatku mam ostatnio znów problemy z kilkoma osobami. I mam tego serdecznie dość, niech to się wreszcie skończy. Może ja tak generalnie jestem dziwna. W końcu zaczęłam dbać o siebie i tych, na których mi zależy, ale dlaczego od razu niektórzy na mnie najeżdżają? Nie rozumiem ludzi... Właśnie dlatego chce być lekarzem od dzieciaczków, a nie od głupich dorosłych. Wystarczająco ich będę musiała znosić, żeby jeszcze ich leczyć, o... Jestem aspołeczna, nie lubię ludzi i dobrze mi z tym. 

No, i przekonałam się też, ze nie tylko ja mam z tym problem. Że jeśli zacznie się mówić prawdę, stanie w opozycji do powszechnie przyjętego porządku, który już często jest przestarzały i człowiek zaczyna się w nim dusić, to inni go stłamszą. Zagadają, zakrzyczą, byle nie naruszać tego, co już dawno się nie sprawdza... Jaki to ma kurna sens, ja się pytam? No jaki?! Ech... Chciałam coś zrobić, to się nie dało. Więc zaczynam mieć to wszystko w nosie. Po co się starać, skoro za to można jeszcze oberwać? 

Więc już mi się nie chce. I koniec.

Tak, depresyjnie, buntowniczo i w klimacie cały-świat-jest-zły-i-wstrętny. Bo tak jest, o. 

No dobra, może nie do końca:

czwartek, 7 lutego 2013

Tak jakoś...

Wkurza mnie. Wszystko mnie wkurza, o. Masakrycznie wkurza mnie wszystko. Mam ochotę komuś przywalić, a za chwile mam ochotę się poryczeć, o! Raz mam ochotę się zupełnie wyalienować, a za chwilę, żeby ktoś mnie przytulił. Mam wrażenie, że jest beznadziejnie i nigdy nie będę szczęśliwa. A zaraz później - że nic więcej do szczęścia mi nie trzeba. Mam ochotę tylko spać, i żeby wszyscy dali mi święty spokój. Pobolewa mnie brzuch. I wszystko jest do dupy, o!

Tak, tak właśnie, moi drodzy.

Mam PMS...

I tak naprawdę nie wiem, czego chcę, a chcę to najlepiej już, o! 

I tak mi jakoś nijak... 

I z jednej strony mam ochotę wrócić na uczelnię, i zabrać się za naukę, a z drugiej strony najchętniej nie wychodziłabym z łóżka. Ludzie są głupi. Może nie wszyscy, ale większość.

To, co mnie cieszy, to że znowu mam ochotę czytać książki. I spotykać się z tymi fajnymi ludźmi. 

piątek, 1 lutego 2013

Posesyjnie...

Wreszcie ferie. Dowiedziałam się dzisiaj, że zdałam patomordę, genetykę w tamtym tygodniu, no i reszta zaliczeń też jakoś poszła. Na szczęście. Wszystko mi się udało ogarnąć i wszystko do przodu.

Genetyka - miała być masakra, ale okazało się, że test był łatwy, a odpowiedź ustna tak przyjemna, że aż chciałoby się, żeby każdy ustny tak wyglądał.

Patomorfa - udało mi się ostatni koło napisać tak, że ilość punktów wystarczyła na zwolnienie z egzaminu praktycznego, czyli rozpoznawania szkiełek. Więc 20 pkt za praktyczny dostałam od razu. 
Teoria, czyli 100-pytaniowy test, to była zmora. Bałam się jak cholera, bo nie byłam w stanie przez 5 dni powtórzyć całej patomorfy. Więc powtórzyłam 1 semestr i skupiłam się na testach. I opłaciło się, ponad połowa się powtórzyła, a żeby zdać, musiałam mieć 52 pkt z testu. I dzisiaj były wyniki - 79 pkt z testu. No nie wierzyłam własnym oczom, bo jak sprawdzałam wczoraj wieczorem pytania, to wyszło mi trochę ponad 60. Jak ja to ustrzelałam, to nie wiem. Może nie jestem takim tępym młotkiem, jak mi się czasami wydaje, i rzeczywiście coś wiem... Jutro ma być podsumowanie wszystkiego, bo jeszcze jutro jest egzamin praktyczny, więc dowiem się, jaką dostanę ocenę. Ale chciałam tylko zdać, a wyszło nawet ciut lepiej.

Reszta zaliczeń - luz. Kliniki ok. Tylko test z farmy mi nie poszedł... Musiałabym ryć ostro cały następny semestr, plus rewelacyjnie napisać test z wykładów. No cóż, zobaczymy. Nadzieję na zwolnienie, minimalną, choć jednak, mam.

I generalnie denerwują mnie ludzie. Niesamowicie denerwują mnie ludzie. Nie wszyscy, oczywiście. Denerwują mnie ci, którzy uważając się za moich przyjaciół, myślą, że wolno im wszystko, łącznie z pakowaniem się z buciorami w moje życie. Kiedy teraz jestem szczęśliwa, mam czas na wszystko, zaczęłam się lepiej uczyć i zdawać wszystko w pierwszym terminie, i to z nie najgorszymi wynikami, rzekomo się o mnie martwią, bo nie mam potrzeby wychodzić do nich wszystkich, tylko spędzać dużo czasu z moją najlepszą przyjaciółką. A gdzie oni wszyscy byli, jak było w moim życiu beznadziejnie? Uch... Nie znoszę takich ludzi. Wszystko wiedzą lepiej, wszystko dla mojego dobra. Ale koniec! Może wreszcie do co niektórych doszło, że każdy, kto próbuje się w moje życie wpieprzyć, będzie z niego wylatywał w wielkim hukiem. Nie dam zranić siebie, ani tych, na których naprawdę mi zależy. Nie robię już tego, czego inni ode mnie oczekują, a to, co sama uważam za słuszne. I wara temu, kto uważa, że "wie lepiej", co dla mnie dobre. 

A w sobotę do domu na kilka dni. A w następny piątek i sobotę - wolontariat na zjeździe dzieci wyleczonych z choroby nowotworowej. Będzie fajnie.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Noworocznie.

Młyn. To właśnie teraz nam się zaczyna. Mnóstwo zaliczeń, do tego egzamin z patomorfy. To wszystko wcale nie pomaga mi czuć się lepiej. A znowu, kolejny raz w tym roku akademickim, jestem chora. Tym razem zapalenie górnych dróg oddechowych (w tym zatok) i tchawicy... No nic tylko iść się utopić.

Bądź co bądź, mimo wszystko jakoś mnie nie dziwi, że wszystko teraz łatwiej łapię, niż kiedykolwiek wcześniej. Stres na uczelni (i trochę też poza nią), chyba zdecydowanie naruszył moją odporność. Do tego przebywanie w szpitalach, zwłaszcza ostatnio na pulmunologii i reumatologii dziecięcej, i w otoczeniu chorych znajomych, nie jest wcale czynnikiem sprzyjającym byciu zdrową.

Ale dość o moim chorowaniu na ciele. Teraz może nieco o tej nie do końca zdrowej uczelni...
Patomorfa - w tym roku kroi się egzamin. Miałam nadzieję, na zwolnienie z praktycznej części, ale chyba ostatnie zaliczenie doszczętnie pogrzebało moje nadzieje i takie tam...
Farma - test z wykładów i jeszcze jakiś test. Oby się na wykładówce pytania powtórzyły, trzeba mi punktów na ten semestr...
Genetyka - ehm... Przemilczałabym, bo ta katedra to absurd. Tylko zaliczenie z oceną, a jest dwustopniowe - test i ustny, a do tego absurdalnie idiotyczne zagadnienia. Już szkoda nerwów...
Inne pomniejsze zaliczenia z klinik - jakoś pójdzie.

No i zacznie się zbieranie wpisów... Porażka, jak zawsze. Tylko najpierw muszę ruszyć szanowny tyłek i w środę iść po indeksy do dziekanatu. Miałam iść dzisiaj po zajęciach, ale olałam chirurgię - czułam się rano tak fatalnie, że niewiele zrozumiałabym z zajęć, a i kaszlę jak stary gruźlik, więc zapewne odstraszyłabym pacjentów. Ale jutro idę już na nefro, wykażę dobrą wolę, w końcu nie mogę być wiecznie złym studentem, który ciągle nie chodzi na zajęcia, i którego grupa musi kryć. W końcu się na mnie wkurzą, o.

Tym jakże optymistycznym akcentem pozostaje mi życzyć Szczęśliwego Nowego Roku.